Czy gdybym była szczuplejsza to miałabym lepszy orgazm? Czy czekolada inaczej rozpływałaby mi się na języku? Moje dłonie inaczej by rysowały? Inaczej, bardziej, lepiej czułabym ciałko mojej córki wtulające się we mnie?
Nie wiem, czy Wy to odczuwacie, ale jesteście ze mną w drodze. Drodze do stawania się dobrą matką, drodze do doceniania doświadczenia macierzyństwa i czerpania z niego.
Tak szybko to się mnie nie spodziewaliście, co? W to paskudne, zimne i wietrzne niedzielne popołudnie przynoszę Wam garść rozgrzewających linków i odkryć z ostatnich miesięcy.
Powracam z blogowego niebytu, by podzielić się z Wami moją nową mantrą. I pomaga mi ona dużo bardziej niż: „ommm, jestem jebanym, spokojnym nenufarem na tafli spokojnego jeziora”.
Powiedzieć o mnie, że lepiej funkcjonuję w trybie zadaniowym, to jakby nic nie powiedzieć.
Chciałam napisać wpis o minimalizmie i podsumować, jak tam nasze postępy w minimalizowaniu liczby posiadanych rzeczy. Bo idzie nam całkiem nieźle. Ale gdy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego idzie nam nieźle, to wyszła mi refleksja o… relacjach międzyludzkich. Wiecie, jak to mówią o psychologach, im to zawsze tylko jedno na myśli.
No to bez dalszych ceregieli zapraszam na historię mojego trzeciego porodu. Naszykujcie sobie herbatkę i coś do jedzenia, bo trochę to zajmie.
Jako matka blogująca w połogu miałam w ostatnich tygodniach kilka marzeń: przespać trzy godziny bez przerwy, wypróżnić się bez krwawienia, nosić przez dłużej niż 30 minut bluzkę, która nie jest obrzygana w co najmniej dwóch miejscach, wypić do końca gorącą herbatę i napisać wpis. Możecie zgadywać, co z tego udało mi się zrealizować.
Dzisiaj mam zamiar rozprawić się z najczęściej pojawiającymi się argumentami przeciwko porodom w domu. Szykujcie się na ogromną ilość danych, statystyk, tabelek i… krzywą Gaussa.