Jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu

W tym wpisie wyjaśnię Wam, dlaczego nie jesteście rodzicami, którymi mieliście być, a Wasze dziecko nie jest takie, jakie miało być. Oto ja – piąty jeździec Apokalipsy – Malkontent Życiowy i Niszczycielka Wielkich Złudzeń. Jeśli macie ochotę zachować swoje, to odpuśćcie sobie ten wpis. A jeśli przeczytacie, to potem nie miejcie pretensji.

W moim domu funkcjonowały dwa powiedzonka, których głównym bohaterem była dupa. „Wyżej dupy nie podskoczysz” i „jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu”. Może zacznę od próby przeanalizowania ich znaczenia, bo ja miałam na to wiele lat, a Wy może pierwszy raz w życiu je widzicie.

Sens obydwu jest dla mnie jeden – każdy z nas ma swoje naturalne ograniczenia i choćby skały srały, to więcej nie ugrasz. Nie podskoczysz wyżej, niż jesteś w stanie poderwać z ziemi swój tyłek. Nie obrócisz się tak, by Twoja Szanowna Czteroliterowa nagle znalazła się z przodu. Z takim dziedzictwem jasne jest, że mam polajkowany na fb fanpage „zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”.

Pomimo tytułu, nie uważam, by zdjęcia dup były odpowiednią ilustracją do tego wpisu (choć akurat znalezienie tego typu zdjęć jest niesamowicie łatwe). Jako przerywnik będą zdjęcia ponurego lasu. Zdjęcia ponurego lasu dla tego bloga są jak czerń w modzie – zawsze się sprawdzają. Wszystkie zdjęcia z unsplash.com

Ale, choć podwaliny pod moją niewiarę w nieograniczone możliwości człowieka datują się na czasy dzieciństwa, to studia psychologiczne i dalsze zainteresowanie psychologią tylko pogłębiło we mnie to przekonanie. Więc może czas teraz na moje wyznanie nie-wiary:

– nie wierzę, że człowiek, jak mu bardzo zależy, to może wszystko;

– nie wierzę, że każdy człowiek może być, kim chce;

– nie wierzę, że ograniczenia są tylko w mojej głowie;

– nie wierzę, że jeśli będę pracować wystarczająco mocno, to osiągnę to, o czym marzę;

– nie wierzę, że jeżeli czegoś gorąco pragnę, to cały wszechświat działa potajemnie, by udało mi się to osiągnąć.

Uważam, że:

– wszechświat ma głęboko w dupie (o ile ma dupę) pragnienia i marzenia zarówno moje, jak i innych ludzi;

– mogę osiągnąć tylko to, nad czym będę ciężko pracować i do czego mam predyspozycje. I tak samo ma się rzecz z z wszystkimi innymi ludźmi;

– czasami nawet jeśli mam predyspozycje i będę ciężko pracować, to jakieś niezależne ode mnie okoliczności mogą spowodować, że nie osiągnę sukcesu (i to samo dotyczy każdego innego człowieka).

I właśnie z mojej głębokiej niewiary w nieograniczone możliwości kształtowania człowieka przez drugiego człowieka oraz głębokiej niewiary w nieograniczone możliwości kształtowania samego siebie wynika większość treści na tym blogu. Bo ja nie wierzę, że rodzice mogą ukształtować dziecko na innego człowieka, niż są sami. I ja nie wierzę, że „wystarczy chcieć” by być takim rodzicem, jakim sobie człowiek zamarzy.

Dlatego za każdym razem, gdy siadam do komputera i mam taki genialny pomysł, że napiszę wpis o tym, jak sprawić, aby dziecko robiło to czy tamto albo przestało robić to czy tamto, to kończę na pisaniu o dorosłych, którzy to dziecko wychowują. A jak przeglądam blogi gwiazd blogosfery parentingowej (do których, wydawało mi się, że aspiruję) i widzę te wszystkie tytuły w stylu: jak pomóc dziecku radzić sobie z trudnymi emocjami, jak pomóc nieśmiałemu dziecku, 5 zasad, dzięki którym wychowasz asertywnego człowieka, to sobie myślę: „cholera, mam większą wiedzę i kompetencje niż większość z tych autorów i mogłabym coś takiego napisać z palcem w nosie w jedno popołudnie”. A jednak ni cholery mi takie wpisy nie wychodzą. To znaczy tak, siadam do komputera z taką myślą, żeby coś takiego napisać. I tak, nawet nowy dokument tworzę i odpowiedni tytuł mu nadaję. A wiecie, co się dzieje później? Później w mojej głowie zaczyna brzęczeć jedno pytanie: „ale dlaczego?”. I już chcę zacząć pisać: „jeśli martwisz się o swoje dziecko, bo jest nieśmiałe i ma kłopoty z nawiązywaniem relacji…” i przerywam. I myślę: „ale dlaczego ma problem?”. I zaczynam się zastanawiać. Dlaczego dziecko może mieć taki problem? Dlaczego rodzice tego dziecka mają problem z tym, że ono ma problem? A czy czasami ci rodzice nie mają takiego samego problemu???

Najlepszym przykładem tego, jak działa mój umysł w takich wypadkach, jest sytuacja sprzed kilku miesięcy. Mniej więcej w czerwcu, pod wpływem czytania postów na facebookowej grupie dla matek, wpadłam na genialny pomysł – napiszę post o inteligencji. No przecież wszyscy teraz mają taki fetysz na intelekt, rozprawmy się z mitami na ten temat! I zaczęłam pisać i dłubać i szukać materiałów (i nawet, poprzez moją przyjaciółkę, nagabywać pewnego profesora psychologii). A im więcej wiedziałam na temat inteligencji i dziedziczenia jej i tego czy (i ewentualnie jak) można ją poprawić, tym bardziej traciłam rozpęd. Bo w mojej głowie toczył się taki dialog:

Matka Skaut – Malkontent Życiowy -Ale dlaczego rodzice w ogóle się na tę inteligencję tak nakręcają? Dlaczego chcą, by dzieci były inteligentne?

Matka Skaut- Blogerka Parentingowa -No bo wysoki iloraz inteligencji się przekłada na dobre wyniki w nauce, a później na dobre studia, a potem na dobrą, prestiżową, dobrze płatną pracę.

MS-MŻ -Ale dlaczego rodzice chcą, żeby ich dzieci miały kiedyś dobrą pracę?

MS-BP -No bo chcą, żeby ich dzieci jako dorośli mieli „sukces życiowy”!

MS-MŻ -Ale po co???

MS-BP -Bo… to daje szczęście?

MS-MŻ -… (wymowne zaciśnięcie warg i wymowne przewrócenie oczami).

I ten plik z nazwą „inteligencja” nadal jest u mnie na dysku. Nieotwarty od kilku miesięcy. A zamiast tego wpisu, na blogu pojawiły się wpisy o pomaganiu innym i o tworzeniu bliskich relacji (KLIK, KLIK, KLIK). Bo to są rzeczy, które dają ludziom prawdziwe poczucie szczęścia w życiu.

I tak się właśnie toczy moje „parentingowe” pisanie. Miało być o dzieciach – a jest o dorosłych. Miało być o gorących tematach – a jest o czymś zupełnie innym. Stworzyłam ten blog, by pisać o rodzicielstwie, o byciu matką, o moich rozterkach z tym związanymi. A teraz patrzę na te wpisy z ostatnich miesięcy i widzę, że z dziećmi mają one niewiele wspólnego. No może tyle, że prawie za każdym razem, gdy podejmowałam jakiś temat, to robiłam to pod wpływem refleksji związanej z moimi doświadczeniami rodzicielskimi. Ale nigdy tak naprawdę nie piszę o dzieciach. Ale dlaczego? Bo jak ludzie się zastanawiają: jak sprawić, aby moje dziecko jadło dużo warzyw; jak nauczyć dziecko empatii; jak sprawić, by dziecko było bardziej asertywne; jak sprawić, by dziecko pokochało czytanie książek, to mnie się nasuwa zawsze jedno pytanie: a Ty? Umiesz te wszystkie rzeczy?

Bo według mnie w rodzicielstwie powiedzonko z dupą sprawdza się koncertowo – wyżej dupy nie podskoczysz. Nie nauczysz dziecka żadnej z tych rzeczy, jeśli Ty (albo drugi z rodziców) nie stanowicie modelu do naśladowania w tej kwestii. To znaczy jest jeden sposób, ale wątpię, by się komuś spodobał. Zawsze można oddać dziecko na wychowanie komuś, kto jest: empatyczny, asertywny, kocha książki i zajada się warzywami. No, ale jeśli nie macie tego w planach, to przed Wami ciężka praca. Bo jeżeli chcesz zmienić swoje dziecko, chcesz je wychować na takiego, a nie innego człowieka, to szykuj się. Bo przyjdzie Ci zacząć od siebie.

I staram się zaczynać od siebie. I jest to w cholerę trudne. Nie wiem, czy to widać w moich wpisach. Nie chciałabym, żebyście odnieśli mylne wrażenie, że czuję się ekspertką w kwestiach wychowywania dzieci. Nie czuję się. Co więcej, większość czasu nie czuję się nawet w miarę dobra w tym, co robię. I błagam, to nie jest takie krygowanie się, żeby teraz ktoś w komentarzach napisał: „daj spokój, super z Ciebie matka!”. Nie. Nie ma Was tu. Nie widzicie, jak jestem niemiła i powarkuję na swoją kilkuletnią córkę za to, że zachowuje się jak… kilkuletnie dziecko. No i co z tego, że teoretycznie wiem różne rzeczy, że się naumiałam, że się obczytałam. No i co z tego, że jak zapłacisz mi kilka stów, to z chęcią poprowadzę dla Ciebie warsztaty z porozumienia bez przemocy (I zaufaj mi, to będą zajebiste warsztaty. Jestem naprawdę dobra w warsztatach.). No i co z tego. Gdy przychodzi do kontaktu z moimi córkami, to nie porozumienie bez przemocy jest w mojej głowie. Tylko emocje i schematy, z którymi nic nie potrafię zrobić. I powtarzam wciąż i wciąż te same błędy. I wciąż sobie obiecuję, że już nie będę.

Czytałam kiedyś artykuł na temat terapii dla alkoholików. I tam, jedna z kobiet w trakcie terapii powiedziała zdanie, które wyryło mi się w mózgu na lata: „nie da się długo pociągnąć na dupościsku”. A co to oznacza (swoją drogą, dzisiaj wpis cały czas o dupie)? Już tłumaczę. Alkoholicy, to ludzie uzależnieni od alkoholu. Ale to nie znaczy, że piją cały czas. Każdy alkoholik ma swój schemat picia – niektórzy piją codziennie, a inni raz w tygodniu albo i jeszcze rzadziej. Ale łączy ich jedno – na dłuższą metę, bez alkoholu nie dają rady. No i taki alkoholik, gdy bardzo chce (albo ktoś go zmusi), to może obiecać solennie, że „po prostu przestanie pić”. I nawet może w to wierzyć. Ale nigdy nie dotrzyma tej obietnicy. Niektórzy złamią ją po jednym dniu, inni po miesiącu, ale w końcu to zrobią. A dlaczego? Bo na dupościsku się nie da. Alkohol jest alkoholikowi potrzebny po to, by dzięki niemu zaspokoić sobie potrzeby albo poradzić sobie z emocjami, z którymi w inny sposób nie umie sobie poradzić. Więc jeśli zabierzemy alkoholikowi alkohol, ale nie damy w zamian żadnego nowego narzędzia do radzenia sobie w trudnych chwilach, to gdy przyjdzie trudna chwila, on (albo ona) sięgnie po alkohol. Bo nie wie, jak poradzić sobie inaczej z tym, co się dzieje. Bo na dupościsku się nie da całe życie.

Alkoholicy nie mogą na dupościsku, nie mogę i ja. No i co z tego, że posiadam ogrom wiedzy na temat wychowania. No i co z tego, że wiem, jak tę wiedzę trzeba stosować (i nawet mogłabym innych nauczyć). Problem leży gdzie indziej. To nie brak wiedzy proceduralnej. Ja świetnie wiem „jak”. I niestety, zupełnie z tej wiedzy nie korzystam. I znowu brzęczy mi w głowie: „ale dlaczego?”. Czy ja się powinnam jeszcze bardziej wyedukować? Czy ja czegoś w tym wszystkim nie rozumiem? Nie, ja po prostu próbuję „ciągnąć na dupościsku”. To znaczy zmusić się do postępowania innego, niż mi podpowiadają moje emocje i schematy w mojej głowie. Bez próby zrozumienia skąd te emocje i schematy. Tylko z myślą: „tak jest źle, więc ja od dzisiaj będę robiła inaczej (czyli dobrze)”. I się staram, naprawdę się kurwa mać staram. Ale tego starania nie wystarcza mi na długo. Tylko do pierwszej sytuacji, która znów trafi w mój czuły punkt, która znów spowoduje, że ze wściekłości się we mnie gotuje, choć ja racjonalnie wiem, że nie ma powodów do takiej wściekłości. Że to nie sytuacja. Że to ja. Starania nie starcza mi na długo. Za to poczucia winy po kolejnej takiej sytuacji starcza na bardzo długo.

I dlatego znowu wracam na terapię. Pogrzebać jeszcze głębiej. Rozsupłać jeszcze jeden supełek, którym mam w środku, zrozumieć skąd moje reakcje, dlaczego w jednych sprawach mam super umiejętności interpersonalne, a w relacjach z własnymi dziećmi wszystko mi się sypie, nie panuję nad swoimi emocjami i jakaś pierdoła potrafi sprawić, że wybuchnę. I nie piszcie, proszę, że każdemu się zdarza wybuchnąć i, że własne dzieci bywają wkurwiające na maksa. Ja wiem. Ale też znam skalę. Jako psycholog podskórnie czuję, co się mieści w skali „normalnego, rodzicielskiego wkurwu na dzieci”, a co – kompletnie nie. I zdaję sobie sprawę, że moje reakcje i moje emocje, są nieadekwatne do tego, co się dzieje. I że należy z tym coś zrobić.

Niestety, jak się nie obrócisz – dupa zawsze będzie z tyłu. Jeśli jesteś, jak ja, obczytanym i naumianym rodzicem, a mimo to, nadal jest źle, to może czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie wystarczy nauczyć się komunikatu UFO (Uczucia-Fakty-Oczekiwania), zapamiętać całą treść książki „Jak mówić, by dzieci słuchały…” i pojąć wszystkie zasady porozumienia bez przemocy i self-reg[1]. Czasami trzeba siąść z drugim człowiekiem i zacząć od siebie. Swoich niepoukładanych spraw, niejasnych relacji, trudnych emocji. I dopiero, kiedy człowiek tym się zajmie i to uporządkuje, to może się okazać, że bycie totalnie NVC, self-reg i RB[1] rodzicem jest łatwe. Albo chociaż możliwe.

Pozdrawiam,

Magda (Matka Skaut).

P.s. To jest dla mnie chyba najbardziej osobisty, emocjonalny wpis tutaj. I raczej to ja potrzebowałam to napisać niż miałam poczucie, że to inni ludzie potrzebują to wiedzieć. Dlatego może się okazać, że tylko ja rozumiem, o czym napisałam, a dla reszty świata, to jest jakiś wielowątkowy, bezsensowny bełkot. Ale trudno, to mój blog, więc tak zostanie.

P.s.2. Proszę, przejdźmy na „Ty”. Jestem Magda. Coraz szersza grupa ludzi zwracająca się do mnie w komentarzach czy mailach per „Matko” wzbudza we mnie dyskomfort. Nie spodziewałam się tego.

[1] Jeśli nic Ci nie mówią te wszystkie nazwy, to nic się nie martw. Można być fajnym rodzicem, pomimo że się ich nie zna.