Odkąd urodziła się Starsza, z zainteresowaniem przyglądam się różnym nurtom wychowawczym, w tym słynnemu Rodzicielstwu Bliskości. I im dłużej to robię, tym więcej widzę rzeczy, które mnie zadziwiają i zniechęcają.
Zanim przejdę do meritum, chciałabym zaznaczyć pewną rzecz. Nie mam zwyczaju krytykować nikogo i niczego na zasadzie: „nie lubię, nie podoba mi się, to jest głupie i już”. Dlatego też, gdy pojawiły się moje pierwsze obiekcje wobec RB, to kupiłam sobie „Księgę rodzicielstwa bliskości” Williama i Marthy Sears. To oni jako pierwsi ukuli termin „rodzicielstwo bliskości” i są jego największymi propagatorami. Przeczytałam ją całą, robiąc skrupulatne notatki i dyskutując o różnych wątkach zarówno z moim Mężem, jak i z innymi rodzicami. I obiecuję, że recenzja tej książki pojawi się na blogu. Najprawdopodobniej rozbita na dwa dwa wpisy – tyle mam do powiedzenia. Ale dziś nie chcę pisać o tym, co przedstawiają państwo Sears. Dzisiaj chciałabym opisać, co widzę i o czym czytam na blogach czy fb. Czyli o rodzicielskich interpretacjach zasad rodzicielstwa bliskości, które dla mnie, jako psychologa, są co najmniej niepokojące.
Jak mówię, że uważnie czytam, to nie żartuję.
1. A gdzie jest miejsce na potrzeby rodziców?
Słuchając i czytając wypowiedzi rodziców RB mam czasem wrażenie, że w ich świecie istnieją tylko potrzeby ich dzieci. A potrzeby rodziców nie są na drugim miejscu, o nie! Drugie miejsce, to jest całkiem fajna miejscówka, jeszcze na podium. Ja mam wrażenie, że potrzeby tych rodziców (a w szczególności matek) po prostu kompletnie nie istnieją. Że nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby postawić swoje potrzeby przed potrzebami dziecka nawet raz na jakiś czas. Przykłady? Wspólne spanie. Dla części rodziców to jest wspaniałe przeżycie, ale dla dużej części to jest codzienna deprywacja snu. Kobiety skarżą się, że gdy niemowlę śpi obok nich, to nie zapadają w taki naprawdę głęboki sen, że im niewygodnie, że gdy dziecko śpi obok nich i czuje ich zapach, to domaga się karmienia dużo częściej. Ale nigdy te narzekania nie kończą się konkluzją, że może w takim razie czas to zmienić i eksmitować dziecko. No bo potrzeba dziecka jest najważniejsza. A to, że człowiek z braku snu już nie wie, jak się nazywa i ostatnio postawił czajnik elektryczny na gazie, to zupełnie nieistotne. Podobnie z karmieniem. Wśród matek RB teksty tego rodzaju: „od roku nie przespałam ciągiem więcej niż godzinę, bo muszę karmić dziecko piersią” są na porządku dziennym. I znowu, brak takiej myśli, że może warto nauczyć dziecko pić z butelki/kubeczka, odciągnąć mleko, zamknąć się w sypialni z zatyczkami w uszach, a dziecko zostawić w ramionach kochającego ojca.
Psychologia mówi, że aby być dobrym rodzicem, to trzeba samemu czuć się dobrze. To znaczy, że nasze podstawowe potrzeby też powinny być zaspokojone. Że my też potrzebujemy się wyspać czy mieć chwilę spokoju. I jest to (szok i niedowierzanie) tak samo ważne, jak potrzeby dziecka. A jeśli nasze potrzeby są dzień po dniu ignorowane i spychane na szary koniec, to nasze zasoby się wyczerpią. Wściekłość, irytacja, żal, pretensje czy ciągłe przygnębienie nie biorą się znikąd. Pojawiają się, gdy nie zaspokajamy własnych potrzeb, a ciągle dajemy, dajemy, dajemy.
Dla ilustracji tekstu – zdjęcia ludzi zagubionych (w gąszczu modnych nurtów wychowawczych).
2. A gdzie są granice matek?
Ten punkt jak najbardziej łączy się z poprzednim, ale uznałam, że sprawa jest na tyle istotna, że warto podkreślić ją dodatkowo. Niektóre matki RB zapominają, że są odrębną istotą. Ba! Zapominają, że mają PRAWO być odrębną istotą. Za każdym razem, gdy czytam historie w stylu: „karmię moje 3-letnie dziecko i ono podczas karmienia zawsze musi się bawić moim drugim sutkiem i nienawidzę tego”, to jestem zdumiona. Oczywiście, nie dziwi mnie, że 3-latek ma takie pomysły. Zadziwia mnie, że matka przedkłada przyzwyczajenia swojego dziecka nad swój podstawowy komfort psychiczny. Jeżeli dziecko robi coś, czego nienawidzisz, co jest brutalnym naruszeniem granic Twojej intymności, to Twoim zadaniem nie jest przyzwyczajenie się do tego. Nawet państwo Sears w swojej książce piszą, że jak czegoś nienawidzisz, to zmień to, bo komfort matki jest bardzo ważny.
3. Mylenie przeżywania emocji z okazywaniem emocji.
Fajnie, że rodzice RB zwracają uwagę na to, że dziecko to nie mały dorosły. Że nie można oczekiwać od 2-latka, że skontroluje swoje emocje i rzeczowo wyjaśni, dlaczego jest smutny czy zły. Niestety, mam poczucie, że następuje w pewnym momencie przegięcie w drugą stronę. To znaczy pojawia się założenie, że dziecko w ogóle nie ma możliwości (i obowiązku) kontrolowania swoich emocji i że ma prawo wyrażać je zawsze i wszędzie tak, jak chce. Tutaj przykład → KLIK.
Kobieta opisuje, że 4-latek zezłościł się, bo wdepnął w zamek, który budował, w związku z czym zaczął tłuc i kopać matkę. Powtórzę – on sobie wdepnął, to nie ona mu zepsuła. I w tym wpisie to w ogóle nie jest żaden temat. Ten wpis jest zupełnie o czym innym. A sprawa tego, że 4-latek uznaje, że sposobem na rozładowanie emocji jest kopanie i bicie matki, w ogóle nie jest istotna. No i w komentarzach też ani słowa. Normalna sytuacja, nie ma o czym gadać.
W takim myśleniu tkwi poważny błąd. Przede wszystkim, odczuwanie emocji i okazywanie emocji to nie to samo. Psychologia jak najbardziej stoi na stanowisku, że dla zdrowia psychicznego bardzo istotne jest, by człowiek przeżywał wszystkie emocje. Zarówno te przyjemne, jak i te, które powodują dyskomfort. I że próby nieprzeżywania jakiejś emocji (np. smutku, złości), zawsze kończą się dla człowieka źle. Ale to, że jestem na kogoś zła nie znaczy, że mogę mu pierdolnąć w nos. To, że jestem smutna, nie oznacza, że mogę położyć się koło swojego biurka w pracy i zacząć walić głową w podłogę. Z przeżywaniem emocji powiązane są społeczne zasady okazywania ich. I tego także należy dziecko uczyć, bo samo na to nie wpadnie. Rodzice RB jak mantrę powtarzają: „dzieci nie umieją kontrolować emocji”. A ja jak mantrę będę powtarzać: „rodzice powinni uczyć dzieci społecznych reguł emocji”. I jasne, że mózg dziecka powinien być wystarczająco rozwinięty, by przyswoić tą naukę. Ale jeśli nauka się nie pojawia, to dziecko zostaje przy dotychczasowych metodach. Samoregulacja, kontrola emocjonalna i pojmowanie społecznych reguł ekspresji emocjonalnej to jedno z najważniejszych zadań rozwojowych pomiędzy 2 a 6 rokiem życia dziecka*. I jest to coś, co dzieje się stopniowo. Każdego dnia dziecko jest coraz bardziej zdolne skontrolować swoje emocje. Tymczasem nigdy nie zdarzyło mi się przeczytać wypowiedzi rodzica RB w stylu: „moje dziecko ma już 5 lat, powinno się skontrolować”. Zupełnie, jakby ich zdaniem ten rozwój przebiegał na zasadzie jednego skoku – do 6-go roku życia nie można od dziecka tego wymagać, a w dniu 6-tych urodzin nagle zaczyna umieć. Wiem, że przerysowuję, ale takie wrażenie można odnieść z tych wypowiedzi.
4. Mylenie szacunku z równością.
Mam poczucie, że rodzice RB mają alergię na zwrot „władza rodzicielska”. A wywodzi się to z przekonania, że władza oznacza brak szacunku. Bo szacunek jest tu rozumiany w następujący sposób: „zdanie dziecka powinno być tak samo ważne, jak zdanie rodzica”. I to jest kolejna rzecz, z którą się nie zgadzam. Szacunek nie jest powiązany z równością. Szef może traktować swoich pracowników z szacunkiem, czy nauczyciel – swoich uczniów. Ale to nie oznacza, że są na równi. Bo pracodawca czy nauczyciel posiadają pewną władzę. I nic w tym złego czy strasznego. Nie ma się co tak oburzać na słowo „władza”. Po prostu troszeczkę w ostatnich czasach zapomnieliśmy, co ono oznacza. Władza nad kimś nie oznacza, że można tą osobą pomiatać i jej rozkazywać, że jest naszym niewolnikiem. Wręcz przeciwnie, jeśli mamy nad kimś władzę, oznacza, że przyjęliśmy na siebie odpowiedzialność za tę osobę. Że spoczywa na nas brzemię, naszym obowiązkiem jest opieka nad tym człowiekiem**. A żeby robić to skutecznie, to powinniśmy mieć pewną „moc sprawczą”, czyli powinniśmy mieć możliwość decydowania. Oczywiście, szacunek polega na tym, by wziąć pod uwagę zdanie dziecka, ale ostatecznie decyduje rodzic. I to nie dlatego, że „tak mu się podoba”, ale dlatego, że jest odpowiedzialny za dziecko.
5. Internetowy terroryzm.
Zastanawiałam się, czy w ogóle umieszczać ten punkt, ponieważ nie uważam, żeby to był problem związany tylko z rodzicami RB. Myślę, że jest to zachowanie typowe dla wszystkich neofitów i ortodoksów. Takie przekonanie, że zna się jakąś prawdę objawioną i w związku z tym trzeba wszystkich na nią nawracać. A jak ktoś się nie chce nawrócić po dobroci, to ukamienować dziada. W końcu uznałam, że jednak o tym napiszę, bo takie zachowanie wydaje mi się szczególnie szokujące w wykonaniu osób, które deklarują, że w relacjach z ludźmi najważniejszymi wartościami jest dla nich szacunek i empatia dla uczuć innych.
Często widzę wpis jakiejś blogerki promującej RB, gdzie jedzie po rodzicach, którzy wychowują swoje dzieci inaczej, a pod wpisem czytam komentarze, które przywodzą mi na myśl seanse nienawiści do Emanuela Goldsteina***. Gdzie w dyskusji na temat wyższości chust nad wózkami pojawiają się komentarze w stylu: „ja tam wolę swoje dziecko przytulać, a nie je odpychać” albo „leniwe matki wolą upchnąć dziecko w wózku, bo tak wygodniej”. Gdzie w dyskusjach na temat usypiania we własnym dzieci najwięcej lajków zebrał komentarz: „Ta metoda jest po prostu niedopracowana. Dziecko powinno zostawiać się nie na trzy minuty, a na 18 lat. Kładzie się w kołysce za maluszka i wyciąga już dorosłego, szczęśliwego człowieka, z którym łączy nas wspaniała więź budowana telepatycznie przez ścianę przez te wszystkie lata”. Gdzie ironizowanie, wyśmiewanie i obrażanie są na porządku dziennym. Gdzie rodzice RB karmią swoje poczucie wartości, wspólnie pastwiąc się nad wszystkimi, którzy śmią robić inaczej. Gdy to wszystko widzę, to ta deklarowana empatia i szacunek zdają się być pustym sloganem. I wtedy nie wierzę, że te same osoby, które wypisują takie rzeczy, potrafią do własnych dzieci odnosić się w duchu bliskości. Ponieważ im dłużej żyję, tym bardziej mam pewność, że nie ma czegoś takiego jak „wybiórczy szacunek”. Że albo szanujesz wszystkich ludzi, nawet (o, zgrozo!) tych, z którymi kompletnie się nie zgadzasz albo praktykujesz „wybiórczy szacunek” tzn. „szanuję wszystkich, którzy tak, jak ja…”. A szacunek od szacunku wybiórczego różni się jak krzesło od krzesła elektrycznego.
To już moje wszystkie psychologiczne zastrzeżenia wobec rodziców RB. A czemu w ogóle zdecydowałam się o tym napisać? Wcale nie po to, by poczuć, że jestem lepszą matką od nich wszystkich, bo ja TAKICH błędów nie popełniam. Spoko, popełniam inne i nie sądzę, by były mniejsze. Raczej chciałam to napisać dla wszystkich rodziców, którzy odnaleźli siebie w opisach powyżej. Bo wiem, że strasznie im zależy, by dać swojemu dziecku wszystko, co najlepsze i dlatego zdecydowali się na praktykowanie rodzicielstwa bliskości. I chciałabym, żeby wiedzieli, że rodzicielstwo bliskości nie musi tak wyglądać. Że doszło do pewnego nieporozumienia. Że jak zadbają o swoje potrzeby, jak postawią siebie ponad dzieckiem, jak zaznaczą granice, to temu dziecku nic złego się nie stanie****. A całkiem możliwe, że po początkowej frustracji, doceni możliwość posiadania szczęśliwszego rodzica.
Na koniec chciałam podkreślić jeszcze raz, że zdaję sobie sprawę, że te zachowania, które opisuję powyżej, to bynajmniej nie są zalecenia twórców RB. To są pewne nadinterpretacje, nieporozumienia lub brak zrozumienia zasad RB. Pomyłki i wypaczenia nie oznaczają, że sama metoda jest niesłuszna (o samej metodzie podyskutujemy sobie innym razem). Ale powodują, że wielu rodziców (w tym ja) z niechęcią i wielką podejrzliwością patrzy na rodzicielstwo bliskości.
Pozdrawiam,
Matka Skaut.
P.s. Publikuję ten wpis z drżeniem serca, ponieważ wiem, że bardzo wielu osobom może się nie spodobać to, że krytykuję rodziców RB. Do tej pory komentarze pod wpisami, to była taka ukwiecona łąka, po której hasały jednorożce, a na niebie migotała tęcza – wszyscy byli dla siebie nawzajem i dla mnie bardzo mili i wspierający. Obawiam się, że teraz to się może zmienić. Ale obiecałam sobie, że będę pisać to, co myślę i czuję na tematy, które uważam za ważne, więc trudno. Przyjmę hejt na klatę (a potem będę płakać w łóżku zwinięta w kłębuszek).
* Schaffer, H. R. (2005). Psychologia dziecka.
** Polecam cudowną książkę na temat bycia liderem i „przywódcą stada” – Sinek S. (2014) Liderzy jedzą na końcu
*** Orwell G. Rok 1984
**** tu macie taki drobny przykład → KLIK badanie na temat jakość snu dziecka. Najważniejsza okazała się dostępność emocjonalna matki. Ale! Dostępność emocjonalna nie oznacza dostępności fizycznej! Matki, które zachowywały się ciepło i wyciszająco, po wykonaniu wieczornych rytuałów, spokojnie mogły zostawić dziecko samo w łóżeczku do zaśnięcia i nikt na tym nie ucierpiał.