Rodzic jak ugotowana żaba

Aneta i Michał mają roczną córkę. Córa każdej nocy budzi się o 3 i uznaje, że ona się teraz będzie bawić. Zasypia o 6. Co robią rodzice? O 3 wzywają matkę Michała, która mieszka klatkę obok. Babcia przychodzi bawić się z małą, a potem wraca do domu. I tak co noc. To jest prawdziwa historia. I jasne, ha, ha, ha, możemy się teraz pośmiać z tych nieudolnych rodziców i poklepać się nawzajem po plecach, no bo przecież my to byśmy nigdy do takiej sytuacji nie dopuścili i dzieciaka tak nie rozwydrzyli (swoją drogą, tak się zastanawiam, czy to mała córka Michała jest rozwydrzonym dzieciakiem, czy to jednak Michał). Moglibyśmy sami przytoczyć historie o naszych bliższych i dalszych znajomych i ich rozpieszczonych dzieciach. No moglibyśmy. A potem moglibyśmy polecieć do Żabki, bo tylko ona jeszcze otwarta, i kupić Monte, bo nasze dziecko nic innego nie zje.

Chciałabym, aby nikt nie odebrał tego wpisu jako krytyki takich młodych rodziców jak Aneta i Michał. Nie o to chodzi. Chodziłoby mi raczej o to, żeby pogadać o tym, że rodzicielstwo to jest taki szczególny stan, w którym bardzo łatwo o chwilę nieuwagi. A chwila nieuwagi często powoduje, że budzimy się z przysłowiową ręką w nocniku. I człowiek tylko raz na jakiś czas się zatrzymuje w tym pędzie do Żabki po to ostatnie Monte i myśli „jak do tego wszystkiego doszło???”. No, właśnie, jak? Podpowiedź: na pewno nie tak, że sobie to zaplanowaliśmy.

Myślę, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni po urodzeniu pierwszego dziecka czują się zagubieni. Bo i łatwo się pogubić – wszystko jest pierwsze i nowe, emocje (zarówno te pozytywne jak i negatywne) – są niesamowicie intensywne, a lęki – większe niż kiedykolwiek. I człowiek niekiedy wiedziony tymi emocjami „płynie”, to znaczy nie zastanawia się, nie podejmuje świadomych decyzji, jak chce, żeby różne rzeczy w jego nowej rodzinie wyglądały. Dla mnie „płynie” oznacza „robię tak, bo… w zasadzie nie wiem… jakoś tak wyszło”. Przecież raczej żadna kobieta będąc w ciąży nie snuje marzeń w stylu: „a przez pierwsze 3 lata życia dziecka nie prześpię w nocy ciągiem więcej niż 2 godziny, bo dziecko będzie się budzić z płaczem i tylko ja będę je w stanie uspokoić” albo: „nie będę miała chwili samotności nawet w toalecie przez pierwsze półtora roku, bo dziecko będzie dostawało napadu histerii za każdym razem, gdy tylko straci mnie z oczu”. A przecież tak się zdarza. I jestem pewna, że ludzie, którzy znają takie sytuacje z autopsji, bynajmniej ich sobie nie wymarzyli. Tylko… tak jakoś wyszło. A ich historia jest bardzo podobna do tego, co przytrafiło się pewnej żabie.

Ponieważ wszystkie poradniki mówią, że długi wpis należy przeplatać zdjęciami, to dziś – żaby.

Pewien sadysta (naukowiec) postanowił wrzucić żabę do garnka z gorącą wodą. Żaba, gdy tylko poczuła temperaturę wody, to natychmiast wyskoczyła. Więc drugie podejście było dużo bardziej subtelne. Żaba została wsadzona do garnka z chłodną wodą. A następnie garnek postawiono na malutki gaz. Żaba radośnie się pluska, a woda taka cieplutka i jeszcze bardziej cieplutka. No i nasza zielona koleżanka przegapiła moment, gdy zrobiło się za gorąco i dała się ugotować.

Od razu powiem, że nie wiem, czy to jest prawdziwa historia. Ale wnioski z niej płynące są na pewno prawdziwe. My, ludzie, mamy atawistyczne mechanizmy, dzięki którym łatwo nam zauważyć nagłą zmianę w otoczeniu. Ale gdy zmiana dzieje się powoli i jest rozłożona w czasie, to dajemy się ugotować. A w rodzicielstwie, gdy tylko człowiek straci czujność, to o ugotowanie bardzo łatwo.

Ja sama nienawidzę odkrywać, że właśnie się dałam „ugotować”. Zawsze też jest mi przykro, gdy patrzę na skądinąd sensownych rodziców, którzy nagle zaczynają robić bezsensowne rzeczy. Dlatego też mam tu dla Was kilka wypróbowanych przeze mnie pomysłów na to, jak radzić sobie z syndromem ugotowanej żaby w rodzicielstwie. Oczywiście w tym wypadku najważniejsza jest prewencja, ale pocieszająca jest myśl, że nawet kiedy jest już bardzo źle, to i tak nie mamy tak fatalnie, jak ta żaba, bo my w każdej chwili możemy naszą sytuację odwrócić.

Prewencja.

Na początku najważniejsze jest, aby wypracować sobie własne ramowe zasady rodzicielstwa. Powinny one być przede wszystkim uzgodnione wspólnie. A po drugie, mają być wyrażone na głos, a nie dorozumiane. Czyli że dyskutujecie i werbalizujecie swoje niejasne marzenia czy wyobrażenia, a nie zakładacie, że druga strona chce tego samego. Przykład – Ty mówisz: „chcę mieć kochającą się rodzinę”, a on mówi: „ja też! Ja też!”. No i to jest żadna wspólnie ustalona zasada. Kochająca się rodzina to jest efekt wysiłków rodzicielskich, „meta”, a ustalenie zasad, to próba ustalenia gdzie jest start i jak będzie wyglądała trasa Waszej podróży. Polecam wszystkim wspólne wieczorne rozmowy o wychowaniu dzieci. O tym, jacy rodzice z Waszego towarzystwa Wam się podobają, jakie ich zachowania podziwiacie, kto Was inspiruje w tym względzie. Oczywiście, można się też odwołać do różnych książek i poradników, ale ma to swoje wady. Ja zderzyłam się z takim kłopotem, że choć bardzo przekonały mnie idee zawarte w książce, to nie miałam najmniejszego pojęcia, jak przełożyć je na konkretne zachowania w różnych (oczywiście najczęściej trudnych) sytuacjach. Dlatego jednak żywy przykład uważam za najlepszy. Oczywiście, możecie też pogadać o przykładach rodziców, jakimi nigdy nie chcielibyście być. Ale uważajcie, tak łatwo z rzeczowej rozmowy ześlizgnąć się wtedy do zwykłego obgadywania i poklepywania się po plecach na zasadzie „no my to tak nigdy”. Jeżeli chcecie, by było to dla Was wnoszące, to lepiej spróbujcie się zastanowić, co spowodowało, że raczej fajni ludzie, którzy mieli sensowne pomysły, nagle wylądowali w niefajnej sytuacji.

Na bazie tych rozmów jesteście w stanie stworzyć własny zbiór zasad-ram, które powinny obowiązywać w Waszej rodzinie zawsze. Nie chodzi tu o ogromną listę szczegółowych sposobów postępowania we wszystkich możliwych sytuacjach. I tak każdej sprawy nie przewidzisz. Chodzi o kilka bazowych, podstawowych zasad. I nie uważam, żeby istniał tylko jeden słuszny zestaw reguł, dzięki którym można wychować zdrowe psychicznie i szczęśliwe dzieci. Z mojej wiedzy i doświadczenia wnioski są takie: lepiej ustalić i konsekwentnie trzymać się zasad, które nie są idealne niż traktować dzieci w sposób niekonsekwentny. Grunt, żeby to były naprawdę Wasze zasady. I tak w jednej rodzinie może świetnie się sprawdzać zasada: „tata i mama zawsze mają jedno zdanie, a jeśli się nie zgadzają, to dyskutują to najpierw między sobą”, a w innej rodzinie może funkcjonować założenie: „rodzice mogą otwarcie, przy dzieciach nie zgadzać się w różnych kwestiach dotyczących wychowania i dyskutować te kwestie w obecności dzieci”.

I teraz, gdy już odwalicie tą całą ciężką robotę i macie swój własny „kodeks rodzicielski”, to nie pozwólcie, by ten wysiłek poszedł na marne. Po to się tyle napracowaliście, żeby czerpać z tego korzyści przez wiele lat. W jaki sposób? Za każdym razem, gdy robisz coś z dzieckiem albo masz zadecydować czy mu na coś pozwolić czy nie, to w swojej głowie porównujesz sobie to zachowanie z Waszymi zasadami rodzicielstwa i zadajesz sobie pytanie „czy to pasuje?”. Zaufaj mi, trwa to tylko chwilę, a pozwala zaoszczędzić masę czasu i nerwów. Taki moment refleksji chroni Cię przed podejmowaniem decyzji podyktowanych chwilowym nastrojem, irytacją czy zmęczeniem. No a pojedyncze złe decyzje potrafią się za człowiekiem długo ciągnąć. Na przykład dużo trudniej wytłumaczyć dziecku, że poprzednio się na coś zgodziliśmy bezmyślnie i po to, by mieć chwilę spokoju, a tym razem tego nie zrobimy, bo już to przemyśleliśmy.

Na co dzień bardzo pomaga mi też proste ćwiczenie z wyobraźni. Gdy moja starsza córa pyta: „mamo, a mogę…” to zanim otworzę usta i palnę coś, czego będę później bardzo żałować, uruchamiam wyobraźnię. Zadaję sobie pytanie: „co jakby to zachowanie miało być normą u mojego dziecka? Czy pozwoliłabym na coś takiego na co dzień? Czy chciałabym, aby to się powtórzyło jutro, pojutrze i popojutrze?”. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, to najczęściej odmawiam. Ewentualnie pozwalam, ale przy odgórnym zaznaczeniu, że jest to kompletnie wyjątkowa, jednorazowa sytuacja, i na pewno kolejnym razem się na to nie zgodzę. Dlaczego tak? Bo często jakieś zachowanie wydaje nam się nieszkodliwe, bo „to tylko ten jeden raz”, a potem się okazuje, że „raz – nie zawsze, dwa – nie często, trzy – nie zwyczaj” i już siedzisz w garnku z wrzątkiem.

No dobra. A co, jeśli już siedzimy w tym garnku z wrzątkiem?

Zmiany tylko z planem.

Wydaje mi się, że najczęściej dajemy się ugotować w sytuacjach, gdy jesteśmy zmęczeni i na skraju wyczerpania. Wtedy ludzie zaczynają działać zgodnie z filozofią „whatever works”. Naszym priorytetem jest, żeby dziecko przestało się drzeć albo zasnęło w końcu albo zjadło coś w końcu. I wtedy godzimy się na rzeczy, na które nigdy przy zdrowych zmysłach byśmy się nie zgodzili.

Najważniejsze na początek to wycofać się, spojrzeć na sytuację z dystansu i przegrupować siły. To znaczy, że jeśli uznajesz, że chcesz coś zmienić, bo tak się już dalej nie da, to… wcale tego nie rób od razu. Daj temu termin – np. „jeszcze 5 dni wytrzymam”. W tym czasie gadasz z mężem, co możecie zrobić, żeby zmienić tę sytuację. Wspólnie zbieracie informacje w internecie, pytacie się znajomych rodziców, czytacie jakiś poradnik. Obmyślacie plan. Obmyślacie plan B. Obmyślacie plan awaryjny do planu B. Zastanawiacie się, co zrobicie, jak pierwszy pomysł nie wypali albo co dalej, jeśli świetnej rady, którą dostaliście, nie będziecie umieli wprowadzić w życie. I jeszcze coś – zaplanujcie rezultat. To znaczy – w jaki sposób ma się zmienić sytuacja w Waszej rodzinie i w jakim czasie ta zmiana ma nastąpić. I tutaj bądźcie uważni! Nie oczekucie zmiany o 180 stopni. Oczekiwanie, że dziecko, które od kilku miesięcy je tylko Monte i parówki z keczupem nagle zacznie się zajadać gotowaną na parze brukselką i owsianką z suszonymi śliwkami jest od czapy. Postaraj się określić realny cel. A potem jeszcze go zmniejsz o połowę. W wypadku takiego niejadka realnym celem byłoby: w ciągu miesiąca zaczyna jeść jeszcze 2 inne produkty żywnościowe (nie słodycze czy śmieciowe żarcie). Mało? Psychologia mówi, że zmianę zachowania o 20% w przeciągu 2 tygodni można nazwać sukcesem*. Także oczekiwania obetnij co najmniej o połowę, a czas potrzebny na osiągnięcie celu wydłuż dwukrotnie.

I dopiero z tak przygotowanym planem zacznijcie działać. Dlaczego tak, a nie od razu? Przecież tak wiele poradników mówi „zacznij zmianę teraz!”. Tymczasem ja Ci radzę, żebyś jeszcze kilka dni poczekać. Ponieważ uważam, że zmiany wprowadzane chaotycznie i bez planu najczęściej się nie udają. Co więcej, nierealne wymagania i oczekiwanie natychmiastowego sukcesu zabijają motywację i powodują, że rodzice zniechęcają się i porzucają to, co zaczęli, zanim jakakolwiek zmiana ma szansę się pojawić. I zostajesz z myślą: „no nic się na to nie da poradzić. Takie dziecko mi się trafiło i już”. A tak naprawdę, w przytłaczającej większości przypadków, to nie jest „takie dziecko”. To jest tylko kilka nieprzemyślanych prób zmienienia czegoś, które spaliły na panewce.

Zrób bilans zysków i strat.

W niektórych sytuacjach może się okazać, że siedzenie w tym garnku w wrzątkiem to i tak jest najlepsze wyjście. Tu przykład z mojego życia. Przy drugiej córce miałam problem z karmieniem. Młoda nie umiała ssać z piersi, więc pierwsze tygodnie godzinami siedziałam i odciągałam mleko, by potem nakarmić ją z butelki. W końcu uznałam, że dosyć. Przestawiłam ją na pierś i było to traumatyczne wydarzenie, które bardzo mocno wpłynęło na naszą wzajemną relację (myślę, że moje uczucia wobec niej mocno się ochłodziły wtedy). No ale się udało. I po kilku tygodniach okazało się, że dla odmiany Młoda nie chce pić z niczego poza piersią. Czyli, że nie mogę się z nią rozstać na dłużej niż 3 godziny. Na początku chciałam zawalczyć o to, by jednak się nauczyła. A potem, po kilkunastu nieudanych i wysoce nieprzyjemnych próbach, postanowiłam zrobić bilans zysków i strat. Po przemyśleniu uznałam, że karmienie piersią i dobra relacja z moją córką są dla mnie ważniejsze i jestem w stanie wytrzymać jeszcze 3 miesiące takiego ograniczenia wolności. A jak Młoda osiągnie 6 miesięcy, to szybciutko wdrożę ją w jedzenie innych rzeczy i po kłopocie. Więc decyzja była następująca: „to ja jednak posiedzę w tym garnku 3 miesiące”. Tylko uwaga – jeśli decydujesz się na coś takiego, to pamiętaj o zrobieniu jednej bardzo ważnej rzeczy – określ ramy tej sytuacji, tzn. ile czasu możesz jeszcze trwać w danej sytuacji i co jeszcze jesteś w stanie znieść. I trzymaj się tego.

To by było na tyle dzisiaj. Życzę Wam, aby Wasze rodzicielstwo było większość czasu jak miła, cieplutka kąpiel bez przykrych niespodzianek.

Matka Skaut

P.s. Kiedyś na jakimś blogu przeczytałam, że tworzenie bloga jest jak budowanie miasta na bezludnej wyspie w nadziei, że ludzie przypłyną i w nim zamieszkają. I właśnie tak jest. Ja na razie dłubię sobie tutaj jakieś szałasy z drewna i liści palmowych. Robię to, choć kosztuje mnie to masę czasu i energii, a w ogóle nie wiem, czy ktokolwiek będzie chciał mnie tu odwiedzić. Dlatego jeśli tu jesteś i doczytałaś do tego momentu, proszę daj znać. Będzie mi bardzo miło wiedzieć, że mam gościa, któremu się tu podoba.

* Sposób na trudne dziecko. A. Kołakowski, A. Pisula