Wielka Ciężarówka Miłości

Nie pokochałam mojej córki w momencie, gdy ją pierwszy raz zobaczyłam. Drugiej córki też nie. Czy tylko ja tak miałam? I przede wszystkim – czy to czyni ze mnie złą matkę?

Zanim zaczęłam pisać tego bloga przez wiele tygodni przedzierałam się przez internet w poszukiwaniu blogów rodzicielskich. Chciałam wiedzieć, o czym piszą, jakie mają zdanie na różne kwestie. Chciałam wiedzieć, czy są gdzieś tam ludzie, którzy myślą i czują tak, jak ja. Moje główne wnioski były takie: dużo mniej jest teraz blogów, które pokazują rodzicielstwo w różowych barwach. Na większości poczytnych blogów znajdziecie wpisy o tym, że jest ciężko, o nieprawdopodobnym zmęczeniu fizycznym, o braku snu, o łzach, o trudnościach i wątpliwościach. O tym, że dzieci wyją i czasami chce się je zadusić gołymi rękami. Ogólnie obraz rodzicielstwa został urealniony. Ale jedna rzecz pozostaje niezmienna – opis totalnego zakochania w dziecku od momentu urodzenia. A wygląda to tak: w momencie urodzenia dziecka kobieta doznaje objawienia – doświadcza nieprawdopodobnej, głębokiej miłości, czegoś silniejszego niż wszystko, co czuła do tej pory. Jest w stanie góry przenosić, wydrapać oczy każdej osobie, która chciałaby skrzywdzić to maleństwo, a jednocześnie – płacze ze szczęścia dotykając tych uroczych małych stópek. I choćby narzekała na trudy rodzicielstwa, to na końcu takiej wypowiedzi zawsze znajdzie się coś w stylu: „ale jeden jego uśmiech wynagradza mi to wszystko”, „ale nie zamieniłabym tego na nic innego”, „ale potem patrzę, jak śpią i moje serce rozpada się na kawałeczki z miłości” i tak dalej.

W związku z tym chciałam napisać o tym, jak to jest, kiedy nic jak Ci się nic nie rozpada i nie doświadczasz żadnych transcendentalnych, wszechogarniających uczuć w związku z swoim dzieckiem. Czyli o moich doświadczeniach. Ale najpierw niech się wypowie Ameryka! Chciałabym, żebyście obejrzeli sobie filmik Rufusa i Alisy ->KLIK

Opowiadają o swoich przeżyciach związanych z byciem rodzicami 3 synków i o rodzicielskich tabu – rzeczach, których nigdy, przenigdy jedni rodzice nie mówią drugim rodzicom. I jako pierwsze pojawia się stwierdzenie, że nigdy nie można się przyznać, że nie pokochało się swojego dziecka od pierwszego wejrzenia. Rufus opowiada: „wszyscy mi mówili, że w momencie, gdy dostanę swoje dziecko pierwszy raz na ręce doznam najbardziej wszechogarniającego uczucia miłości. Doświadczę czegoś silniejszego, niż wszystko, co do tej pory w swoim życiu doświadczyłem. Szykowałem się na tą wielką ciężarówkę miłości, która nadjedzie prosto na mnie i zwali mnie z nóg”. I.. nie zwaliło go z nóg. Nie pokochał swojego dziecka od pierwszego wejrzenia.

Tymczasem ja podejrzewam, że nie tylko ja i ten jeden amerykański ojciec tak mieliśmy. Myślę, że jest spora grupa rodziców (nie tylko ojców, ale też, o zgrozo, matek), którzy wcale takich wszechogarniających uczuć względem swoich dzieci nie doświadcza. Ani na początku ani w ogóle. No, ale o tym się nie mówi. W naszym społeczeństwie coś takiego może ewentualnie powiedzieć kobieta w depresji (np. taka jak w książce „Jak pokochać centra handlowe”). Wtedy można litować się nad nią: „No, takie biedactwo, strasznie mi jej żal. No oczywiście ja jej nie oceniam, ale na szczęście ani Ty ani ja takimi matkami nie jesteśmy”. Bo przecież taka „normalna”, „dobra” matka, to nieeee, ona tak nigdy nie miała, ona co najwyżej czytała o tym kiedyś w internecie.

No to może ja przejmę pałeczkę od Rufusa i napiszę to wyraźnie: nie pokochałam swojego dziecka od pierwszego wejrzenia. Od drugiego wejrzenia też nie. Od trzeciego też nie. Ogólnie mogłabym tak jeszcze długo.

A tak wyglądała moja historia zmierzenia się z mitem Wielkiej Ciężarówki Miłości. Pierworodną bardzo chciałam urodzić naturalnie. Poród rozpoczął się elegancko i wszystko dobrze szło, a potem nagle położna zobaczyła zapis KTG, zawołała lekarza i za kilka minut leżałam na stole operacyjnym, a ktoś grzebał mi ręką w macicy. Pierwszą noc spędziłam nie śpiąc w ogóle, tylko leżąc i gapiąc się na Pierworodną. I żebyście sobie nie wyobrażali – w moim spojrzeniu nie było ani krzty bezbrzeżnej miłości. Było tylko bezbrzeżne przerażenie. Czułam się przygnieciona odpowiedzialnością, przerażona tym, że sprowadziłam na świat kogoś, za kogo już zawsze, ZAWSZE, w każdej sekundzie mojego życia będę odpowiedzialna. Byłam przerażona i cichutko zastanawiałam się, czy z tej całej imprezy to jednak nie dałoby się jakoś wymiksować. A przecież to było chciane dziecko, zrobione z kimś, kogo kocham najbardziej na świecie. A jednak nie zaskoczyło. Z czasem zaczęłam odczuwać wobec niej troskę. Nie chciałam, żeby było jej źle, niewygodnie albo żeby ją coś bolało. Miłością (a już tym bardziej miłością wszechogarniającą) nazwać tego nie było można. Po kilku miesiącach zaczęło pojawiać się lubienie. A gdzieś dopiero w momencie, gdy miała rok i stałam przy jej łóżeczku gdy spała, to pogłaskałam ją po policzku i powiedziałam „kocham Cię, Gwiazdeczko”. Tak po prostu, samo mi się powiedziało. Teraz, po kolejnych 2 latach, kocham ją dużo bardziej. Wielka Ciężarówka Miłości nie nadjechała wtedy, na początku naszej znajomości. Nie zwaliło mnie z nóg, nie „wszechogarnęło”. Ciepłe uczucia skapywały miesiącami, po kropelce.

Przy drugiej córce obiecywałam sobie, że będzie inaczej. No bo poprzednio to pewnie wszystko przez tą nagłą cesarkę, stres, strach, chamstwo i niedelikatność lekarzy. Ale tym razem będzie inaczej. I co? Gówno. Urodziłam naturalnie, poród nie był traumatyczny ani szczególnie bolesny, dziecko było zdrowe, mąż był przy mnie. I czekałam na tą Ciężarówkę Miłości, że przyjedzie i zwali mnie z nóg. Że będę płakać ze szczęścia. I… nic. Gdy 8 miesięcy temu pierwszy raz przymierzałam się do napisania tego tekstu, to moje uczucia wobec Drugiej opisałam tak: W tej chwili moja druga córa ma 5 miesięcy. Bardzo ją lubię, troszczę się o nią. Jest naprawdę rozkosznym bobaskiem. Ale to, co do niej czuję to maleńki ułamek tego, co czuję do starszej córki albo do mojego męża. Ale nie martwię się tym. Wiem, że to przyjdzie z czasem. A jakie są moje uczucia wobec mniej teraz? Teraz mogę powiedzieć, że ją kocham. Bardzo mnie wzrusza czasami, bywa przesłodka. Czyli dobrze myślałam. Przyszło z czasem.

Najwyraźniej już taka jestem. Na rzut hormonów albo brak tego rzutu nie mam wpływu. To jest fizjologia. W ciąży i porodzie w ogóle dużo jest procesów fizjologicznych, na które większego wpływu nie mamy i jest rzeczą zupełnie losową, jak różne sprawy się potoczą. Pamiętam jak na kilka dni przed porodem badał mnie lekarz i wynurzając się spomiędzy moich nóg stwierdził: „idealny śluz”. I ja naprawdę na chwilę spuchłam z dumy! A po chwili otrzeźwiło mnie i pomyślałam: „Czego ty się tak cieszysz? Zupełnie jakby to była jakaś Twoja zasługa”. No właśnie. To nie jest Twoja zasługa, że miałaś pokarm, że poród się zaczął w terminie, że nie miałaś mdłości i nie rzygałaś. I to w końcu naprawdę nie jest Twoja zasługa, że miałaś idealny śluz. To nie jest Twoja wina, że dziecko się nie obróciło i miałaś cesarkę, że 12 dni po terminie nadal nie miałaś skurczy, że dostałaś żylaków, że spuchłaś jak bania. To nie jest w ogóle niczyja wina, ani niczyja zasługa. To fizjologia. I podobnie ma się sprawa z natychmiastową, bezwarunkową miłością do nowo narodzonego dziecka. Po prostu jedne kobiety po porodzie zalewają hormony i wraz z nimi przychodzi wielka miłość, a inne tak nie mają.

Przy Pierworodnej męczyło mnie to strasznie. Uważałam, że jestem jakimś wadliwym, ułomnym człowiekiem, że coś ze mną jest nie tak, jeśli nie czuję tego, o czym wszystkie inne matki mówią jednym głosem i co przychodzi im najwyraźniej tak naturalnie, jak oddychanie. Teraz już tak nie myślę. Jasne, Miłe Panie, zazdroszczę Wam strasznie. Bardzo bym chciała być jedną z Was. Zazdroszczę Wam tych momentów, gdy płaczecie ze szczęścia i serce Wam się rozpada, bo nie może pomieścić tej niewyobrażalnej miłości. Zazdroszczę Wam, gdy leżycie obok swoich dzieci i zamiast spać, to obserwujecie zachwycone, jak one śpią. Zazdroszczę Wam, gdy na samą myśl o swoim dziecku mleko zaczyna Wam wypływać z piersi. Kurde, ale to musi być cudowne. Niestety, ja tak nie mam. Przez to ciężej mi znosić humory, wycie, marudzenie i złe dni moich dzieci. Bo „jeden uśmiech” nie zmienia mojego nastroju o 180 stopni, nie sprawia, że zapominam o całym dniu jęczenia, wycia i marudzenia. Zapewne oznacza to, że w moim macierzyństwie więcej jest chwil, gdy czuję się wściekła, zniechęcona i poirytowana. Zapewne moja „średnia radości” z posiadania dzieci jest niższa niż Wasza. Ale to nie znaczy, że jestem gorszą matką albo że moje dzieci są nieszczęśliwe.

Na koniec chciałabym się zwrócić do Was – do każdej matki, która trafiła tutaj wpisując w wyszukiwarkę „nie kocham swojego dziecka” albo przyszłych matek, które patrzą, jak ich koleżanki jarają się swoją ciążą i myślą: „nie nadaję się na matkę, nie pokocham swojego dziecka”. Każdej, która martwi się, zadręcza i zastanawia, co z nią nie tak. Przestań. Wszystko z Tobą w porządku. Nie wszystkie pary w tańcu od razu łapią wspólny rytm, nie wszystkie małżeństwa zakochały się w sobie od pierwszego wejrzenia i nie wszystkie matki przepełnia bezbrzeżna miłość do noworodka. Niektóre potrzebują więcej czasu, by nawiązać więź ze swoim dzieckiem, a ich uczucia nigdy nie będą tak ekstatyczne. Po prostu, nie wszyscy zostaną potrąceni przez wielką ciężarówkę miłość. I nic w tym złego.

Pozdrawiam wszystkie Matki (i te potrącone przez WCM i te, które jej dalej wypatrują)

Matka Skaut